Wtorek, 13 sierpnia 2013Śladami Młota - manewry Stowarzyszenia Tardycji Armii Krajowej

- Wstawaj, Twoja zmiana... Trzęsąc się z zimna wyczołguję się z pokrytego rosą namiotu, zakładam buty i pośpiesznie doprowadzam do ładu swój mundur. Przeciągam się, łyk chłodnej wody z rondla stawia mnie na nogi… Za chwilę z szałasu wychodzi Świder, otrzepuje mundur ze słomy, zakłada czapkę i pas… Przejmujemy wartę. Lipcowa noc po gorącym dniu jest o dziwo chłodna, minie trochę czasu zanim przestaną mi dzwonić zęby. Napełniam wodą czajnik i stawiam go na cegłach w palenisku, zaraz będzie kawa. Poprzednia zmiana nim pójdzie spać posiedzi jeszcze przy ogniu… Po dwóch godzinach budzę na kolejną wartę kolegę przykrytego siwym od rosy kocem. Wreszcie zdaję posterunek, mogę zapalić, ugryźć kawałek suchara i przespać się dwie godziny do pobudki.


Zorganizowanie kilkudniowych manewrów na terenie działania jednego ze sławnych oddziałów partyzantki AK planowaliśmy od dość dawna. Zawsze jednak wypad tego typu wiązał się z trudnością w zebraniu ludzi z całej niemal Polski i kłopotami logistycznymi, jednak tym razem się udało.


Na Podlasiu, w rejonie działania VI Brygady Wileńskiej dowodzonej przez kapitana Władysława Łukasiuka „Młota”, na skraju wsi Drażniew rozbiliśmy swój obóz. Szałas, namiot, palenisko i trochę starych, podniszczonych mebli przez trzy dni stanowiły nasz dom. Staraliśmy się całkowicie wyeliminować rzeczy niepasujące do przyjętej konwencji - miało być „po partyzancku”.


Zależało nam na maksymalnym odtworzeniu warunków bytowania „Leśnych” i przeprowadzeniu przy okazji ćwiczeń terenowych i teoretycznych. Teren okazał się dobrym poligonem dla przećwiczenia poruszania się w terenie, musztry, szyków bojowych i marszowych. Nie jest to teren łatwy - nieraz brodziliśmy po kostki w piachu polnej drogi, by za chwilę przeprawiać się po zwalonym pniu drzewa przez bagniste starorzecze Bugu. Zmęczeni przebijaniem się przez gęste zarośla, nie raz po kolana w błocie znajdowaliśmy wytchnienie w cieniu sosnowego lasu… W marszu istotne było równe obciążenie żołnierzy - radziecki rkm Diegtiariowa nieśliśmy na zmianę, tak, że wszyscy mogli przekonać się, jak nieporęczna jest to broń. Nikt nie narzekał - każdy robił to co do niego należało. W okolicznych lasach znaleźliśmy nie mało śladów walk z 1944 roku; resztki dołków strzeleckich, okopów, pozostałości ziemianek i stanowisk artyleryjskich.


Wrażenie zrobił na nas wielki lej - miejsce wybuchu niemieckiej rakiety V2. Po zbombardowaniu ośrodka w Peenemunde hitlerowcy przenieśli próby pocisków V1 i V2 nad Bug, poza zasięg alianckich bombowców. Jedna z testowanych tam rakiet V2, nie eksplodując, spadła w mokradła niedaleko wsi Sarnaki. Jej wrak został zabezpieczony przez AK i specjalnym samolotem przetransportowany do Wielkiej Brytanii w celu jego zbadania. Pomimo upływu siedmiu dekad, lej wielki jak po uderzeniu meteorytu świadczy o dużej sile rażenia hitlerowskiej Wunderwaffe. Inną ciekawostką, na którą trafiliśmy, był stary młyn na Tocznej, z widocznymi na murze resztkami socjalistycznego hasła z czasów wprowadzanej przez komunistów reformy rolnej.


Po godzinach ciężkiego marszu z ulgą przyjęliśmy zezwolenie dowódcy na kąpiel w Tocznej. Jakże cudownie było zanurzyć się w zimnej wodzie od obolałych stóp po spieczony słońcem kark. Po kąpieli czas na posiłek, w ogień wstawiliśmy kociołek. Kasza z cebulą i mięsnymi konserwami zastąpiła nam obiad i kolację, kiełbasę oszczędzamy, przyda się nazajutrz. Wieczorem przy ogniu można było wreszcie odpocząć, znalazła się nawet piersiówka czegoś mocniejszego, na zdrowie!


Trzy dni spędzone w ten sposób, choć szybko minęły pozwoliły nam wyciągnąć kilka wniosków i doświadczeń na przyszłość. Po awarii kompasu odnalezienie swojego położenia w nieznanym terenie zajęło nam kilka kwadransów, w czasie których przeprawialiśmy się przez środek bagna, zamiast je po prostu obejść, po znajdującej się niedaleko ścieżce. Niezwykle ważną kwestią, oprócz wygodnych i rozchodzonych butów, okazał się dobrze dopasowany mundur, własny plecak i chlebak. Nieobciążeni amunicją ani innymi środkami bojowymi mogliśmy pozwolić sobie na zabranie większego zapasu wody, co znowu uwydatniło inną niezwykle ważną rzecz, jaką jest szczelna manierka. Niektóre z posiadanych przez nas przedwojennych polskich manierek wz.38 okazało się przeciekać, co jeden z nas przypłacił utratą części wody i mokrym tyłkiem pod chlebakiem.


Posiłki przygotowywane w kociołku wstawionym w ognisko, gdzie jedynymi przyprawami była sól i trochę ziół, nie gwarantowały przesadnej rozkoszy naszym podniebieniom, ale nikt z nas nimi nie gardził, chociaż po dokładki kaszy nie zgłaszało się zbyt wielu chętnych. Woda po kilku godzinach podróży w manierce osiągała temperaturę otoczenia, a i jej smak pozostawiał wiele do życzenia, jednak forsowny marsz po kostki w piachu sprawiał, że stawała się ona najlepszym napojem na świecie. W zasadzie jedynymi atrybutami współczesności z których woleliśmy nie rezygnować była studnia z wodą pitną i zaparkowany na podorędziu samochód. Galeria zdjęć



/-/ Azbest
korekta: Ola